wtorek, 31 maja 2011

Zosinowa wyprawka cd.

Obie z Olą - przyszłą ciocią Zochy szalejemy zakupowo. Mamy jednak podzielone terytoria. Ola szaleje w dziale używanym na allegro, ja w moich sprawdzonych ciuchlandach.
Oto co udało nam się ostatnio upolować:

Kiecka GAP, body wyszywane Gymboree

Bluzeczka Cherokee, kiecka H&M

Portki-leginsy George, bluzeczka Early Days, sweterek Baby Boutique

środa, 25 maja 2011

Placek z truskawkami

Wczoraj niespodziewane z samego rana dostarczono mi z troski i miłości całą łubiankę polskich truskawek. W ramach podziękowania za tak miły gest postanowiłam zrobić ciasto, którego przepis już wisi na blogu ale tym razem zamiast rabarbaru w wersji truskawkowej.
Truskawek wrzuciłam sporo, dzięki czemu ciasto wyszło bardzo mokre i puszyste.
Oczywiście wystarczyło również na dzisiejszy podwieczorek dla strudzonej kucharki chociaż z wielkiej blaszki zostało naprawdę niewiele...
Na kolację przeczuwam, że trzeba będzie zrobić truskawkowo-jagodowy koktajl mleczny:):):) w końcu nie można dopuścić, żeby owoce się zmarnowały-czyż nie?!


Zosinowy szał zakupowy cd.

Oczywiście, wiem, wiem, dziecko nie potrzebuje tyle różnych dziwnych ubrań, które ja-przyszła pierworódka znoszę do domu. Nic jednak nie poradzę że jestem uzależniona. Nie koniecznie od kupowania ubrań w sklepie, o co to to nie, jestem uzależniona od ciuchlandów/secondhandów/używańców jak zwał, tak zwał. Pewnie nie od samych sklepów co od wyszukiwania okazji, super ciuszków dla mnie i dla reszty rodziny włącznie z Zosiną za bezcen. Coś co niegdyś byłoby nie do pomyślenia stało się moją życiową filozofią, jedyny minus tych zakupów to braki w wieszakach i brak miejsca na półkach no ale nie ma tego złego:)
Dzisiaj udało mi się zdobyć 3 śliczne bluzeczki dla Zosiny na nieco później, pierwsza z Zary (6-9 miesiąc), druga z Le Bebes (6 miesiąc) i ostatnia z Mothercare (3-6 miesiąc) świąteczna. Za każdą zapłaciłam symboliczną złotówkę w ciuchlandzie w okolicy, są wyprane, a zapach w sklepie nie odstraszał na kilometr.
Oceńcie sami czy się nie opłacało:)

Botwinka my love

Każdy z nas ma swoją ulubioną potrawę, coś obok czego nie przejdzie obojętnie. W mojej słowniku obok uwielbiam od razu pojawia się BOTWINKA. To jest zupa niby mdła, niby jakaś taka trawiasta, bez mięsa, na wodzie...Jest w niej jednak coś wspaniałego, gdy dodamy śmietanę i koperek to jestem w stanie zjeść nieograniczone ilości.
Każdy ma też swój sposób na jej przygotowanie, moja teściowa zaprawia ją mąką i zabiela śmietaną w takiej ilości, że trudno stwierdzić czy to na pewno botwinka a nie zupa śmietanowa z dodatkiem buraka. Moja mama gotuje podobną do mojej tylko znacznie roztropniej traktuje kwestię śmietany. Ja po prostu kroję, gotuję, dodaję octu dla zachowania koloru, chętnie również marynowanych buraczków dla zaostrzenia smaku, na koniec śmietana i ogromne ilości kopru i rarytas gotowy. Najlepiej smakuje następnego dnia z pysznym, ciepłym chlebkiem albo chrupiącą bułeczką!
Tak sobie dzisiaj dogodziłam, a co:)


poniedziałek, 23 maja 2011

Miś Wojtek i magia piłki

Postanowiłam przedstawić pierwszego z mojej misiowej serii, a okazja nielada.
Zrobiłam Wojtka dla siostry na imieniny. Miś Wojtek ma przypominać jej o bliskiej osobie która uwielbia piłkę nożną i jest fanem pewnej znanej hiszpańskiej drużyny (cierpliwości do zrobienia idealnego stroju niestety mi zabrakło więc pozostaje zgadywać o którą chodzi)
Miś Wojtek cały zrobiony jest z filcu i jest broszką - sfilcowaną na sucho igłami clover!
Po kolei postaram się przedstawiać pozostałych z całkiem pokaźnej rodziny misiowatych.


Wojtek w fazie wstępnej produkcji


W pełnej krasie


czwartek, 19 maja 2011

Imieninowe rabarbarowe

Każdy powód jest dobry żeby zrobić ciasto Nie znam żadnego powodu żeby rezygnować z pieczenia nawet w taki upał jak dzisiaj, a szczególnie jeśli można uzasadnić pieczenie np. imieninami siostry, odwiedzinami u dziadka czy taty. Gdy okazuje się że wszystkie te okazje wypadają tego samego dnia rozpiera mnie radość pieczenia.
Dzisiaj proponuję prościutkie ciasto z rabarbarem

składniki:
kostka margaryny
szklanka cukru
3 łyżki wody
2 szklanki mąki
2 jajka
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
ok. 0,5 kg rabarbaru

przygotowanie:
Na małym ogniu rozpuszczamy margarynę razem z cukrem i dodajemy wodę.
W misce mieszamy mąkę z proszkiem do pieczenia i wlewamy ostudzoną margarynę z cukrem. Miksujemy całość i dodajemy jajka. Łączymy wszystko jeszcze raz pamiętając że biszkopt lubi powietrze więc mikser jest jego przyjacielem.
Rabarbar obieramy, kroimy w małą kostkę i obsypujemy cukrem pudrem.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Ciasto wylewamy do formy wyłożonej papierem do pieczenia i na wierzchu układamy kostki rabarbaru.


 Pieczemy 15 minut z dolnym grzaniem i 30 minut z grzaniem góra-dół.
A efekt wygląda tak:


Na koniec obsypujemy obficie cukrem pudrem:

Smacznego!

środa, 18 maja 2011

lilou

Szukałam jakiś czas temu prezentu. Miało to być coś symbolicznego, wyjątkowego. Koleżanka z pracy, obyta w świecie nowinek i trendów rzuciła hasło: "lilou". Oczywiście nie miałam pojęcia co to. Na stronie odkryłam, że to piękne wisiorki, grawerowane dowolnie pismem rodem z podstawówki. Efekt jest super. Nie miałam czasu na internetowe zamówienia więc wybrałam się osobiście do sklepu na Mokotowskiej. To co tam się działo to był istny Sajgon. Ze 20 osób w kolejce, spory wybór i piękne opakowania. Cena tylko troszkę wysoka.
Gdy zaczęłam myśleć jak uczcić przyjście na świat Zochy pomyślałam: lilou. Okazało się jednak, że nie podoba mi się żaden dziewczęcy wzór. Nie zależało mi na grawerze, a raczej na samym wisiorku. Niewiele myśląc otworzyłam przepastną szafkę z koralikami, ozdóbkami, zawieszkami, przejrzałam moje magiczne zasoby, dokładnie przeszperałam internet żeby znaleźć jak się ów sznurek wiąże i postanowiłam zainspirowana, lekko spapugować, dodać coś od siebie i już, mam swoje własne pseudolilou.
Oto i one:

Zochowe lilou

Orzechy piorące

Od razu powiem, nie byłam fanką oszałamiających wynalazków mających zmienić diametralnie nasze życie zwłaszcza jeśli towarzyszył im dopisek: "EKO".
Wszystkie te dziwaczne wynalazki mające usprawnić nasze życie i nadać mu sens a piętrzące trudności. Filozofia eko sama w sobie oczywiście do mnie przemawia ale niesie za sobą spore przeciwności: koszty i to duże, wymaga czasu, dobrej organizacji i dostępu do produktów. Dlatego zazwyczaj mówiłam a priori NIE.
Gdy zaszłam w ciążę i postanowiłam, że czas rozwinąć się kanapowo zaczęłam czytać o różnych udogodnieniach ze świata EKO, BIO, Organic dla matek, ojców, dzieci. Im więcej czytałam tym bardziej zarażałam się myślą, że ta filozofia jest mi bliska, że warto zainwestować czas, zwłaszcza jeśli można dzięki wytrwałości nie przepłacać. Postanowiłam zgłębić temat. Na tapetę jako pierwsze wybrałam orzechy piorące. Według sprzedawców jest to stary jak świat sposób na pranie odzieży bez chemii, bez używania proszków i odplamiaczy, zmiękczaczy, płynów i całego tego toksycznego zamieszania. Postanowiłam spróbować. Na początek kupiłam 0,5 kilograma orzechów wraz z woreczkiem do prania. Koszt nie był zbyt duży (kilkanaście złotych),a biorąc pod uwagę, że według sprzedawcy taka ilość wystarcza na pół roku prania 2-3 razy w tygodniu w temperaturę ok. 40 stopni wydawał się raczej znikomy.
Mam następujące wrażenia po kilku praniach:

ZALETY:
- pranie nie pachnie co dla maluszka jest bardzo istotne, zapach jest zupełnie neutralny (w razie potrzeby można dolać kilka kropel olejku zapachowego do pojemnika na płyn do płukania)
- uprałam ręczniki i są miękkie, zrobiły się bardziej miękkie niż były gdy prałam je w płynie i płukałam w zmiękczaczu
- pranie w 40 stopniach wywabiło dość mocny zapach ubranek z secondhandów już za pierwszym razem (piorąc w proszku niejednokrotnie nie wystarczały 2 prania)
- brak chemii oznacza w przypadku prania rzeczy dla noworodka brak stresu, że coś uczuli...nie spotkałam się z uczuleniem na piorące orzechy zwłaszcza że nie mają kontaktu bezpośredniego z tkaninami bo są zamknięte w woreczku
- biel jest biała, nic nie zszarzało a obawiałam się tego (można dodać podobno sody oczyszczonej do prania białych rzeczy) 
- cena; jeśli policzyć ile wydajemy na proszki, zmiękczacze i inne takie cuda to orzechy są znacznie tańsze

WADY:
- w 40 stopniach skarpetki ubrudzone trawą nadal były ubrudzone trawą, nie wiem czy to nie jakaś super trwała, nieekologiczna trawa i proszek nie dałby jej rady:), myślę jednak, że w 60 stopniach dałoby radę (podobno wystarczy wsypać do prania proszku do pieczenia i świetnie odplamia, nie mam odwagi spróbować ale na pewno w końcu się odważę)
- podobno mocno przepocone ubrania np. sportowe się nie odświeżają wystarczająco...nie mam zdania bo nie udało mi się przepocić ubrań aż tak, żeby ubranie zostało nieświeże.

No i o wadach to tyle, zalet znalazłam znacznie więcej, oczywiście nic nie jest doskonałe ale to jest wspaniała alternatywa dla chemii i detergentów i warto to sobie przemyśleć.
Według tego co piszą sprzedawcy i użytkownicy orzechów można je zastosować do wszystkich prac porządkowych: do prania, mycia podłóg, kuchenek, do mycia włosów (idealne dla alergików, chociaż ten brak zapachu mnie zniechęca), wystarczy tylko przygotować łatwy wywar.
A oto i one we własnej osobie:

Lodówkowa sesja

Dzisiaj miałam swoją pierwszą sesję ciążową. Za cenę cytrynowego ciasta upieczonego wczoraj nie bez przyjemności dostałam wspaniały dzień na łonie natury z aparatem w ręku i przed obiektywem lodówki nieco mniej zaawansowanej-Gochy!
Efekty już niedługo, a zanim to małe co nie co z mojej własnej, amatorskiej wytwórni zdjęć z serii sesji lodówek!


niedziela, 15 maja 2011

Nowy członek rodziny

Nie, nie, bez paniki, nie urodziłam przedwcześnie, nic bardziej mylnego aczkolwiek tak wypatrywanego, wyczekiwanego członka rodziny trzeba powitać odpowiednio. Wczoraj wtaszczyliśmy do domu Zosinowy pojazd. Po wielu tygodniach poszukiwań, przeglądania for internetowych, jeżdżenia do sklepów i wykańczania psychicznie sprzedawców wiedzieliśmy jedno: że nie wiemy nic.
Podejmowanie decyzji o kupowaniu wózka nas najnormalniej przerosło, dwoje dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, podejmujących odpowiedzialne biznesowe decyzje poległo podczas wybierania wózka...
Na początku poczuliśmy miętę do wózka Mutsy Transporter. Jakoś tak pomimo wszystkich jego niedociągnięć wyjątkowo nas urzekł. Następne tygodnie wystawiały naszą miłość na próbę i mieliśmy dziesiątki pomysłów, za każdym razem wracając do domu decyzja była prawie podjęta....prawie....
Po ostatnich wizytach w sklepach (z tego miejsca pozdrawiam obsługę w tych wszystkich sklepów i współczuję serdecznie) podjęliśmy decyzję: pierwsza miłość nie rdzewieje. Kupiliśmy Mutsy Transporter w kolorze Purple.
Wózek ma oczywiście wiele wad które go totalnie dyskwalifikowały:
- jest mały, a my wysocy więc Zocha pewnie też konusem nie będzie
- spacerówka nie rozkłada się na płasko
- nie ma wizjera w spacerówce do podglądania maluszka a od początku spacerówkę wpinamy przodem do kierunku jazdy więc do nas tyłem
- piankowe koła wytrząsające mózg dziecka (można dokupić pompowane)
ale, ale
pomyślmy, nasze wózki, te stare poczciwe gondole, wielkie, bez atestowanych materacyków, bez wizjerków, nowoczesnych kółek, wypasionych amortyzatorów, bez śpiworków i 100% ekologicznych materiałów i co? no ze mną jest świetnie, jestem szczęśliwa, zdrowa, może nie jestem omnibusem ale ubytku od wytrząsania mózgu nie odnotowałam, miałam beztroskie, wesołe dzieciństwo w którym wózek stanowił pojazd, a nie filozofię życia, nikt się nad tym zbytnio nie zastanawiał, wybierało się kolor i już i z takim mottem poszłam do kasy.
Wózek jest lekki, zwrotny, znakomicie się prowadzi, ma fajny design, jest wąski wiec wszędzie wjadę, dostaliśmy dobrą cenę i jest bardzo trwały...podobno:)
Zapewne za rok jak już będziemy mieć za sobą gondolę i prawie spacerówkę będę mogła powiedzieć więcej o tym czy było warto, jakie są wady ale teraz nie znam się na tym więc słucham serca!
Oto i on:
(zdjęcie ukradłam z google)

środa, 11 maja 2011

Schabik a la Monte Carlo

Odkąd jestem w ciąży nie jem mięsa. Tak jakoś się złożyło, że na początku sam widok doprowadzał mnie do mdłości, a ostatecznie przestało mi smakować. Od samego początku miałam też problem z jego przyrządzaniem. Nie mogłam patrzeć, wąchać, kroić, przyprawiać nie mówiąc już o próbowaniu podczas przyrządzania.
Ostatnio jednak udało mi się osiągnąć ten etap, że mogę wejść do sklepu, wybrać i kupić jakieś mięso a potem w domu z przyjemnością czuć zapach przygotowywania. Nadal ograniczam się do przygotowywania bez smakowania ale i tak postęp jest ogromny.
Zamarzył mi się pieczony schab ze śliwką. Nie byłabym jednak sobą gdybym go nieco nie urozmaiciła. Wspaniałego aromatu dodały mu plastry boczku, którym ciasno go owinęłam i obsmażyłam na oliwie aromatyzowanej czosnkiem własnej roboty, a całość złagodziła surówka z marchewki i pomarańczy podpatrzona w pewnej miłej restauracji z zacięciem motoryzacyjnym. Wisienką na torcie były upieczone wraz z mięsem ząbki czosnku i młode ziemniaczki.

Smacznego!


Lejdis szuz

Tak jakoś się dziwnie składa, że chociaż ciągle zarzekam się, że nie lubię butów to co i raz pojawiają się w moim życiu nowe pary. Najchętniej kupuję adidasy, nie wiem czemu ale uwielbiam dziwne, kolorowe buty sportowe, ciekawe wzory, za kostkę, niskie, skórzane czy wełniane. Najważniejsze żeby ustrzelić okazję i znaleźć niebanalne buty których nikt inny nie ma.
Tym razem jednak dałam się skusić na sandałki, pogoda w końcu iście letnia więc adidasy zupełnie nie spełniają swojej roli.
Idąc deptakiem w Kielcach znalazłam na wystawie śliczne sandałki, nie mogłam oderwać wzroku. Patrzyły na mnie z wystawy wyzywająco, tasiemki błyszczały się w słońcu...niewiele myśląc uznałam że to okazja i są, oto one:


SPA

Każdemu człowiekowi potrzeba relaksu, to jest fakt niezaprzeczalny. Dla mnie relaks to zwyczajnie odpoczynek w miłym miejscu, z książką, najlepiej na świeżym powietrzu, no i oczywiście co najmniej dwa tygodnie:)
A co jeśli nie ma dwóch tygodni? ba, jeśli nie ma nawet dwóch dni?
Od pewnego czasu nie mamy okazji wyrwać się z miasta. Jako tradycyjna ciężarówka mam świadomość, że po urodzeniu Zochy nie będzie zbyt wiele czasu na odpoczynek, relaks i dbanie o siebie. Postanowiłam więc dać nam odrobinę luksusu zanim Zośka totalnie przekształci naszą dobę na miarę swoich potrzeb.
Z pomocą przyszedł nam gruper i kupon na weekend spa w Chlewiskach - jakieś 35 km od Radomia.
Wyjazd był wspaniały, pogoda dopisała, kompleks luksusowy, przepiękna okolica, spokój, cisza i to co najważniejsze: relaks. Program wyjazdu zaplanowano bardzo skrupulatnie, kocert relaksacyjny, 2 godziny w łaźniach, wieczorne zabiegi i film w 3D, wspaniała kolacja, a wszystko przy akompaniamencie delikatnej muzyki słyszalnej w każdej części kompleksu.
Chociaż weekend szybko minął to warto się oderwać od codzienności i tam było to możliwe.

Pałac Duninów na terenie kompleksu

Termy Pałacowe zaadaptowane przez kompleks
Wariacje na temat wanny



środa, 4 maja 2011

Śnieżne inspiracje

Ostatnimi czasy pogoda w naszym pięknym kraju zrobiła się co najmniej dziwaczna. Niezwykłe jest to, że nie wiesz czego się spodziewać gdy wyjżysz przez okno. Gdy wczoraj zobaczyłam czapy śniegu zachciało mi się śmiać, to po prostu niebywałe jak natura sobie z nas drwi...długi weekend myśli? no to proszę, nie czas jeszcze na chowanie futer i kożuchów.
Na taką pogodę najlepiej mieć małe co nie co ratujące od zgryzot i niepokoju.
Najlepsza będzie szarlotka niecodzienna bez jajek za to pokryta wspaniałą, śniegową kołdrą.

Składniki:
1 margaryna
3 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
0,5 szklanki cukru pudru
1 serek waniliowy
1 cukier wanilinowy
10 sztuk kwaśnych jabłek

Najlepiej zacząć od przygotowania jabłek bo to jest najbardziej pracochłonna część przepisu. Należy je obrać, usunąć gniazda nasienne i pokroić na ćwiartki.
Wszystkie składniki na ciasto wrzucić do jednej miski i na zasadzie rozkruszania połączyć. Ostatecznie z mokrego, jasnego piasku przerodzi się we wspaniałe, jędrne ciasto. Dzielimy je na dwie części.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia lub smarujemy tłuszczem i obsypujemy żeby ciasto nie przywarło. Jedną część ciasta rozwałkowujemy na wielkość blaszki i średnio starannie układamy. na wierzch jak najciaśniej układamy jabłka. Można posypać całość cynamonem ale nie jest to konieczne.
Pozostałe ciasto analogicznie rozwałkowujemy i układamy na wierzchu.
Całość wstawiamy do pieca nagrzanego do 180 stopni na godzinę.
Gdy ciasto jest jeszcze ciepłe smarujemy je lukrem przygotowanym z 2-3 łyżek śmietany kwaśnej i szklanki cukru pudru, nie gotujemy i nie podgrzewamy, lukier jest bardzo prostu i pyszny, zresztą ciasto również...
Smacznego!

niedziela, 1 maja 2011

Psie wersety


Zupełnie niedawno musiałam uśpić członka rodziny. Brzmi to, co najmniej dwuznacznie ale jak nazwać kogoś, istotę, która towarzyszyła mi bez żalu na każdym kroku, w każdej chwili, zawsze wierna, przez prawie 17 lat, nie narzekała, nie skarżyła się, ślepo podążająca krok w krok za swoją Panią?
Wydawało mi się, że uśpienie będzie tą decyzją, która przyjdzie mi niezwykle trudno i będzie szczególnie bolesna, gdy jednak pojawia się taka konieczność podyktowana nie wygodą czy znudzeniem ale cierpieniem członka rodziny taka decyzja okazuje się łatwiejsza, oczywista i się jej nie żałuje.
Minęło kilka tygodni, a w moje ręce przypadkiem ale nie czystym wpadają coraz to kolejne książki, w których psiska, kociska i cała masa innych bliskich zazwyczaj czteronożnych. Kilka dni temu sięgnęłam po kolejną przypadkową o pewnym "Emilu" Jędrzeja Fijałkowskiego. Podtytuł mnie zachęcił, choć prosty: "kiedy szczęśliwe są psy szczęśliwy jest cały świat". Wspominam tą książkę zarówno dlatego, że jest różna w zależności od rozdziału, czasem bardzo zabawna, czasem nostalgiczna i smutna.
Poniżej fragment, zupełnie nie wesoły, podobno prawdziwy i dlatego wyciska łzy. Polecam tę książkę nie tylko dla tego fragmentu, bo to na szczęście tylko jedna, gorsza strona całkiem sporego, kolorowego medalu:
"Byliście kiedyś w schronisku dla psów? W tym obozie przejściowym do lepszego życia?...Klatki oddzielone od psiego raju, od przytulnego kąta z ciepłą derką, zawsze pełnej miski. Więc sznurek gości, potencjalnych właścicieli, wybawców, bystrym okiem wypatrujących "rasowców", nie zaczepiając wzroku na "kundlach" i "gnojkach" (jak sami mówią o sobie) stanowiących ostatnią kategorię zainteresowania.
...W jednej z klatek leży wychudły Owczarek colie, suka, której futro nosi ślady dawnej świetności tylko dlatego, że sama dba o nie, godzinami myjąc się jak kotka. Kiedy przychodzą ludzie-nigdy się nie podnosi, nie podbiega do krat. Psy nazywają ją "Strata". Wiedzą, że nikt jej nigdy nie zabierze. Jest tu na zawsze.
Jednak któregoś dnia dwójka młodych ludzi obojętnie przeszła obok rasowców, olała sprytne zachowanie kumpli i nie uległa presji szczekających gnojków. Stanęli przy jej klatce, zawołali obsługującego. - Ona - powiedzieli. Usłyszała, podniosła głowę i położyła ją z powrotem na ziemi. Wiedziała, że to pomyłka. - Nie ma jednej łapy- powiedział Pan opiekujący się. Na młodych nie zrobiło to wrażenia, słuchała, uważała, że to bzdura. Kto by chciał? Młodzi upierali się, byli zdecydowani. Niemożliwe. Wstała, podskakując powoli, zbliżyła się do krat. Zagadali ciepłymi głosami, które pamiętała z tak dawnych czasów, że chyba ich nigdy nie było. Wyciągnęli ręce. Puściła się pędem, pełna emocji, psiej radości, niewysłowionej nadziei. Przy samej furtce, krok od wyciągniętych ludzkich ramion, padła jak rażona piorunem.
Serce nie wytrzymało takiego szczęścia..."

Dlatego nigdy nie pójdę do żadnego psiego przytułku, nie będę wolontariuszem, nie umiałabym.
Ta historia wbrew pozorom kończy się pozytywnie, bo tak wspaniała psia miss umarła w szczęściu, którego wiele z psów - sierot nie doświadczy juz nigdy.
Polecam do refleksji, polecam również do przeczytania, bo to mimo wszystko książka o szczęśliwej rodzinie i miłości.
I już!