wtorek, 25 października 2011

Piaseczyńskie kłody pod nogi- Drogerie

Dzisiaj na tapecie drogerie i mój ulubiony dział sklepów-z używaną odzieżą.
Drogerie a w nich pieluchy i akcesoria dziecięce to moim zdaniem towar deficytowy w Piasecznie. Rossmann jest co się chwali ale nie ma konkurencji. Brakuje mi często przeze mnie odwiedzanej Superpharm-y chociażby. 
W związku z tym, że duża drogeria jest tylko jedna to bywałam i bywam w niej bardzo często. 
ROSSMANN
Z mojej perspektywy Rossmann to trochę taki Eden do którego droga ciernista i trudna. Taka akurat lokalizacja, że żebym bezpiecznie dotarła ze śpiącym w wózku dzieckiem musiałabym się przemieszczać w równoległym świecie. Niestety ulica Puławska jest ruchliwa, głośna no i to jest minus. Przed drogerią jest podjazd dla wózków, szkoda że jak zwykle drzwi są otwierane a nie przesuwne. Jeszcze miesiąc temu psioczyłabym bo próg który trzeba pokonać był wyszczerbiony i wózek stawał dęba ale na szczęście już naprawiono.
Rossmann po remoncie jest wygodny. Wydaje mi się że specjalnie dla nas- kobiet z wozami zrobiono specjalny przesmyk którym można wejść wprost do dziecięcej alejki. Chodzenie po sklepie nie jest specjalnie trudne gdy się jest jedynym wózkiem w alejce, po pojawieniu się drugiego z naprzeciwka jest ciasno...bardzo ciasno. Miejsca przy kasach jest sporo i kolejka bardzo szybko się rozładowuje. Pracownicy dobrze reagują na płaczącego malucha i już nie raz specjalnie dla mnie otworzono dodatkową kasę i obsłużono bez kolejki. W sklepie jest dość cicho no ale ludzi zawsze pełno. 
Po większe zakupy drogeryjne zawsze wybieram się do Superpharmy przy Belgradzkiej na Natolinie. Tam jednak chodzenie z wózkiem po sklepie jest nie lada wyzwaniem. Wszystkie regały wymierzone z chirurgiczną precyzją i trzeba być kierowcą z solidnym stażem żeby dać radę. Przy kasach też bardzo wąsko, jak zablokuje się alejkę wózkiem to już tylko suchar się przeciśnie.
Większość zakupów pozostaje mi robić przez internet no i tam alejki szerokie i kolejek do kasy nie ma:)

poniedziałek, 24 października 2011

Piaseczyńskie kłody pod nogi

Listę miejsc gdzie da się wejść a gdzie się nie da w Piasecznie rozpocznę od zakupów.
Jeśli zakupy to oczywiście bazarek.
Sklepy mięsne, z wędlinami:
- pod wiatą: drzwi otwierają się na zewnątrz, gdy w kolejce stoją już ze 2 osoby trudno jest się poruszać no i wózek zagradza przejście do innych działów
- czerwony blaszak: no tutaj masakra, bardzo wysoki próg, wąskie wejście, drzwi strasznie szybko się zamykają, wejść jest znacznie łatwiej niż wyjść bo wąski chodnik na zewnątrz i krawężnik wymaga nie lada wygibasów no i oczywiście z zewnątrz nikt Ci nie pomoże i drzwi nie przytrzyma............
- Jagusia: tutaj nie ma problemów z wejściem i wyjściem, można się swobodnie zmieścić....tylko co z tego jak matka karmiąca nie ma co kupić dla siebie bo wędliny jakieś wizualnie nieprzekonujące.

Supermarkety:
- tesco: nie jest lekko, miejsca jest niewiele no i żeby wyjść z wózkiem trzeba robić strasznie dużo zamieszania, ja musiałam poprosić ochroniarza o poszerzenie wyjścia, jest za to podjazd przynajmniej, w sklepie dość cicho, zawsze dużo ludzi więc i kolejki strandardowo (zawsze mnie to zastanawia, co tam jest takiego do kupowania)w sklepie alejki są wystarczające a to już coś, żeby tylko udało się tam wejść....:)brak kasy uprzywilejowanej
- kaufland: wprawdzie trzeba iść wzdłuż baaaardzo głośnej ulicy ale sam sklep jest dostosowany, nie ma podjazdów bo nie ma potrzeby, w sklepie alejki szerokie, przy kasach w miarę szeroko, tak akurat, jest dość cicho i co 5 sekund nie słychać wezwań przez megafon w stylu: "Pani Wiesia proszona na garmażerkę", brak kasy uprzywilejowanej
- lidl: na szczęście zrobili remont, wcześniej masakra z wejściem, teraz jest o niebo lepiej, wyjść z tego sklepu bez zakupów jednak nie sposób wyjść, alejki bardzo szerokie no i jest cicho, zazwyczaj kolejki do kasy są spore, brak kasy uprzywilejowanej
- auchan: wprawdzie na piechotę to jest już serio wyprawa ale gdy już dotrzemy jest wszystko: szerokie alejki, kasa uprzywilejowana, straszny hałas no ale to moloch, gra dziwna muzyka (Zocha akurat przy tym kima radośnie), łatwo wejść i wyjść, zdecydowanie to mój ulubiony sklep tylko kawał drogi
alma: w zasadzie jest ok, szerokie alejki, nie wszystkie ale..., kasy uprzywilejowanej brak nie ma jednak zbyt dużych kolejek, jest dość głośno i sklep jest moim zdaniem chaotyczny ale wszystko kwestia gustu, brak solidnego asortymentu dla dzieci ale o tym kiedy indziej

Następnym razem drogerie i sklepy z odzieżą używaną

Wózek kontra chusta

Od razu zaznaczam, że nie jestem jakiś tam znawcą tematu, raczej matką doświadczającą przeciwności w użytkowaniu i wózka i chusty. Chciałam się podzielić spostrzeżeniami, które mam dzięki uprzejmości Zochy, która zamiast spać jak Pan Bóg przykazał na spacerach od początku płata mi figle. 

WÓZEK GONDOLA:
zalety: 
- chroni przed wiatrem,nadmiernym hałasem,deszczem
- nie trzeba dźwigać kilogramów
- można wrzucić zakupy...jeśli uda się wjechać do sklepu
- Zocha gondoli nienawidziła przez pierwsze 3 miesiące, polecam się nie zrażać bo teraz nie lubi chusty dla odmiany

CHUSTA:
zalety:
- wygoda przy zakupach,wchodzeniu po schodach
- u nas Zocha zasypiała w chuście od razu
- kręgosłup wydaje się być w dobrej pozycji
- nóżki są odwiedzione co dla dzieciaczków z problemami ortopedycznymi jest wspaniałe

A teraz trochę minusów. Gondola na stelażu to grzmot, wjechać wózkiem w niektóre miejsca nie sposób, otworzyć się drzwi (bo nikt nie otworzy przecież) nie sposób, nie jestem jakaś niezgraba ale wózek ze skrętnymi kołami szaleje w wąski przejściach i jak na złość blokuje się w poprzek.
Znów jeśli chodzi o chustę to u nas gdy Zocha miała mega bóle brzuszka to w chuście po prostu nie było szans ją utrzymać, wyrywała się i kręciła, teraz znów jest bardzo ruchliwa i od miesiąca chusta leży na szafce bo mała ewidentnie chce oglądać świat przodem więc musimy poczekać aż główka będzie w 100% stabilna, no i największa wada:waga dziecka. Zocha waży 7 kilo no i pomimo iż w chuście nie czuć to po 2 godzinach na spacerze odkrywałam istnienie niesamowitych ilości mięśni które jak na złość bolały jak cholera.
Ostatnio po lekkiej poprawie relacji Zosia-Gondola wybrałam gondolę z wygody, lenistwa, zakupoholstwa:)
Powolutku postaram się więc podpowiedzieć gdzie w Piasecznie i miejscach gdzie bywam poza Piasecznem można z wózkiem iść w ciemno a gdzie bez chusty ani rusz, ach no i gdzie totalnie nie brać dziecka bo pobiją a takie miejsca też znam!

czwartek, 20 października 2011

Po burzy przychodzi słońce

Po tych kilku miesiącach starań o lepsze dziś i lepsze jutro wreszcie sztorm minął i został lekki wiatr zwiastujący chyba jednak coś dobrego. Kolki minęły ale problemy z wadliwym brzuszkiem zostały ale wierzę że to również kwestia czasu. Gdy teraz patrze wstecz nie widzę tych nieprzespanych nocy,fatalnych dni...cudowna moc macierzyńskiego zapominania.
Gdy teraz tak siedzę i piszę tego posta, a moja Zocha leży i radośnie gaworzy do lampy i śmieje się trudno określić z jakiego powodu cieszę się że jest i że jesteśmy w tym punkcie i że pierwsze 3 miesiące były trudne....lepiej smakuje radość gdy jej osiągnięcie jest trudne. 

piątek, 29 lipca 2011

Odysea kolkowa tom II

Zaczynam wątpić w siebie, a za kilka dni jedziemy na weekend z Zochą nad jezioro. To chyba nie będzie zbyt udany wypad. Zosia ma dni lepsze i gorsze, dobrych brak....minie, to minie potwarzam to sobie jak mantrę ale chyba rozumiecie....nie widzę światełka w tunelu...
Byłyśmy u lekarza, nie dość że zostałam uznana za paranoiczkę z potężną histerią, to jeszcze Zocha usłyszała, że leków na kolkę nie ma i jeszcze tylko 1,5 miesiąca bo po 3 przechodzą!Cierp dziecko i drzyj się!

czwartek, 28 lipca 2011

Kolki

No i stało się!Zawsze czułam że kolki nas nie ominą. Starałam się niewiele jeść, dbać o każdy posiłek żeby był jak nic, jak mgnienie...niestety kolki w natarciu. Każdy dzień to łzy młodej, ryk, wrzask, nie są to tradycyjne kolki, szukałam opcji co to i najbardziej pasuje mi nietlerancja laktozy.
Objawy Zochy:
- ryk po większości posiłków
- prężenie się, gazy
- mało kupek
- spanie w dzień jedynie na rękach, w ogóle Zośka jest noszona ciągle poza nocą bo nie widzi innej opcji (zaczynam wątpić że to wina kolek ale lepiej mi na sercu gdy tak myślę, kto chciałby w domu wyrachowanego szantażystę? lepiej mieć zastrachanego, niewinnego maluszka!)

środa, 27 lipca 2011

Maleńki człowiek rządzi

Takie małe a takie absorbujące, zajmujące, nie ma chwili wytchnienia, sekundy wolnego od myślenia o małym człowieku. Pierwsze dni, tygodnie były idealne, dziecko spało i jadło i jadło i spało. Panikowałam ja myśląc o wszystkich możliwych niebezpieczeństwach dookoła, chorobach, każdy człowiek był potencjalnym intruzem, kaszląca kobieta to nosicielka conajmniej gruźlicy, sprawdzałam temperaturę chyba z 10 razy dziennie, co chwilę ważyłam bo małe, bo chude, bo słabo przybiera....tak minęły pierwsze 4 tygodnie świadomego macieżyństwa.

niedziela, 24 lipca 2011

Powrót do świata ludzi

Wyjście ze szpitala było jak zmiłowanie, jak najwspanialsza chwila w życiu, jak wyjście z więzienia po 25 latach beznadziei. Tak, tak nie przesadzam, tak działają hormony, a w zasadzie ich brak. Laktacja w powijakach, poczucie pustki, troska i samotność, jednocześnie radość, że wreszcie razem wyruszamy do domu. Kupiliśmy mleko bebilon (na wszelki wypadek) miałam jednak nadzieję, że się nie przyda. Podróż samochodem do domu nie była łatwa, szwy bolały na najmniejsze nierówności, Zosia spała...jak zwykle. Po głowie kołatały mi się lęki związane z laktacją. Miałam różne lęki, mleka miałam mało, zbyt mało, wierzyłam jednak że się uda. Całe dnie spędzałam z laktatorem, jak nie z nim to z Zochą przy piersi, tak wyglądały pierwsze dni, tygodnie. Tak wyglądał mój wszechświat. Obok radości i ciężkiej pracy mnóstwo lęków. Pierwszy miesiąc to najgorszy czas. Zosia była cudowna, kochana, wspaniała, słodka i wyrozumiała ale braki w hormonach były faktem. Czułam że się rozpadam na tysiące kawałków, nie miałam ochoty na towarzystwo, odwiedziny, telefony, rozmowy, chciałam siedzieć sam na sam z malutką, w ciszy, być z nią i patrzeć na nią, bez słów, bez zbędnych osób w otoczeniu. Trudno to jednak wyegzekwować więc przez dom przewijały mi się tłumy wycieczek, chcące pomagać, wyręczać, karmić mnie i przewijać małą. Następnym razem na to nie pozwolę. Pierwszy miesiąc to mój miesiąc, nasz miesiąc. Teraz to wiem. Z drugiej strony bałam się być sama, nie wiem o co ten lęk, to po prostu fizjologia.

piątek, 24 czerwca 2011

Upadek

Nikt kto nie urodził nigdy się nie dowie co czuje kobieta gdy zostaje w szpitalu sama gdy wybija 20. Jest tylko ona i dziecko. Teraz gdy o tym myślę wydaje mi się to nierzeczywiście, niemożliwe wręcz. Druga ciąża daje na pewno niezbędny dystans i wiedzę jak to przejść. Pierwsza to sprawdzać, wiem czemu okna nie otwierają się na oścież, bo skoczyć byłoby łatwo. Zakochałam się w Zośce w kilka sekund, nie dała się nie kochać, spała, spała, spała, nie chciała jeść, wyglądała tak cudownie, niewinnie, zakochałam się na zawsze. Trudno jednak poradzić sobie z nagłym zaburzeniem w sferze hormonów. To totalna masakra, byłam zapłakana, przybita i nie miałam pojęcia z jakiego powodu. Miałam potworny lęk o małą, o każdy jej oddech, ruch, każde uderzenie serca. Po prostu oszalałam. Tych 5 dni, które musiałam spędzić z Zosią w szpitalu dały mi wiele, nauczyły jak prosić o pomoc, jak się kocha dziecko, jak się walczy dla jego dobra i że można nie spać i żyć. Dzięki tym przeżyciom teraz wiem, że ani ciąża ani opisy nawet niezwykle wnikliwe tego jak świat wygląda bez hormonów, a z dzieckiem nie są w stanie nawet odrobinę przygotować na tych kilka dni. Później jest już tylko lepiej.
Teraz już wiem, żeby nie wpuszczać do szpitala nikogo kogo nie chcę, relaksować się i myśleć najbardziej pozytywnie jak się da, odpoczywać i koniecznie pożyczyć elektryczny laktator dostępny w pokoju pielęgniarek bo praca z ręcznym w pierwsze dni to potworna udręka i niepotrzebna strata czasu.

full of mdłości

Zosia nie była szczęśliwa, że ją wyciągnęli z ciemnej i przytulnej sali kinowej przed sceną kiedy wyjaśnia się kto zabija- tak to widzę. Dlatego trafiła do inkubatora i dlatego nie miałam pokarmy na początku, a początek się przedłużał, dlatego płakałam i dlatego teraz mam niezmierzone pokłady cierpliwości do niej i do jej fanaberii.
Tak pokrótce mogę opisać 5 dni w szpitalu, które ciągnęły się niemożliwie i nie chciały minąć. Sala poporodowa  to miejsce wbrew pozorom dość przyjazne. Tłum był tam niezwyczajny (8 sztuk nas + dzieciaki), niezwykle miłe i pomocne pielęgniarki, upał prawie nie do wytrzymania, maligna i ciągłe mdłości to to co udało mi się zapamiętać z 36 godzin spędzonych tam bez niej. Moja Zocha nie miała sił i chęci poznać mnie bliżej...jeszcze nie. Można się zastanawiać jak smutne to i przykre ale jeśli mam być szczera to idealnie się złożyło, że nie mogło jej ze mną być bo ja nie miałam sił, możliwości, byłam wpół przytomna, a że jednocześnie zbyt mocno znieczulona to mdłości trwające całą dobę potęgowały stan na granicy rozsądku. To bylo najdziwniejsze przeżycie jak dotychczas i choć przez całą noc nie mogłam zamknąć oczu od mdłości i spać to jednak taki stan gdy kojarzy się tylko pewne rzeczy był wart przeżycia.
Wszystko minęło wraz ze świtaniem w myśl zasady boję się zmroku nowa nadzieja odrodziła się we mnie wraz z nastaniem kolejnego dnia nowego życia. Zosię odwiedziłam niedługo później po zlikwidowaniu wszystkich pozostałości pooperacyjnych. Cewnik wreszcie został wyciągnięty, nie bolało, jakby mogło w porównaniu z tym co się działo z moim ciałem na linii blizny. Pionizacja to był chyba najgorszy moment bólowy dotychczas ale zbyt zależało mi na zobaczeniu Zosi żeby o tym myśleć. Teraz chciałam po prostu mieć ją wreszcie przy sobie. Czekałam, czekałam, czekałam, obiecywali że już za chwilę, za moment będzie ze mną i trwało to miliony lat, to czekanie które zresztą towarzyszyło mi przez cały pobyt w szpitalu jest zapewne wpisane w szpitalną rzeczywistość. 
Ból: trudno go opisać, nie mam nawet do czego tego porównać. Czuć otwartą ranę, potworną ingerencję w ciało, nienaturalny ból bo nienaturalnym porodzie- tak chyba musi być. Na szczęście na pomoc przychodzi kroplówka z lekiem przeciwbólowym, trudno opisać jak zmienia samopoczucie, ból staje się znośny, można normalnie funkcjonować, potem czopki i da się żyć, w końcu jest dla kogo.

czwartek, 23 czerwca 2011

Nowe życie



Trudno uwierzyć jak wielkie znaczenie ma kto i jak przygotowuje Cię do operacji, zabiegu, dla mnie to nawet wyrwanie zęba jest wydarzeniem. Wspaniale jest mieć wsparcie kogoś bliskiego i jednocześnie oprócz profesjonalizmu czuć przyjazne fluidy od personelu medycznego.
Przygotowanie do operacji to przede wszystkim znieczulenie. Sala operacyjna nie wygląda zachęcająco ale nie ma co się zrażać bo w myśl zasady miejsce to ludzie starałam się wsłuchać i wczuć w atmosferę. Przy przygotowaniach czułam się jak na pidżama party tylko dziwnym trafem tylko ja byłam w koszuli nocnej, szpitalnej zresztą (warto wiedzieć że do cesarskiego cięcia szpital zapewnia koszulę wielorazową i nie ma co się sprzeciwiać, z drugiej strony przynajmniej swojej się nie brudzi). Pielęgniarki, studentki, anestezjolog, Pani doktor i jeszcze jakieś 3 przypadkowe osoby stanowiły spory tłum w tej niewielkiej jasnej i przytulnej salce. Pierwszy etap to wspomniane wyżej znieczulenie. Anestezjolog wkłuwa się w kręgosłup co wbrew wszystkim przedziwnym teoriom wypisywanym w internecie jest praktycznie bezbolesne. Trzeba oczywiście współpracować, opuścić nisko głowę i wykonywać polecenia. Chwilę później czuć chłód w kręgosłupie i znieczulenie zaczyna obejmować cale podbrzusze. Pielęgniarki podpinają jeszcze jedną kroplówkę i układają na strasznie dziwnym łóżku. Jest niesamowicie wąskie, byłam pewna że spadnę, to wrażenie zresztą utrzymywało się do końca. Nie warto się tym przejmować bo to tylko złudzenie, a łóżko jest akurat:)
W trakcie znieczulania podpinany jest cewnik co nie jest zbyt miłe ale nie ma nic wspólnego z bólem, to raczej dziwne uczucie i trwa kilka sekund, a na sali gwar jak na już lekko rozkręconej imprezie. Rozmowom nie ma końca, oni wszyscy nie zdają sobie sprawy jak bardzo się stresuję tą zmianą całego dotychczasowego życia która nastąpi za kilka minut ale dla nich to pestka, tysiące takich zmian w ich karierach więc kolejna to po prostu zadanie do wykonania a nie mistyczne przeżycie. Potem wszystko leci migiem, tną szybko, wprawnie, nad głową w lampie choć starałam się wszystkimi zmysłami ją omijać to jednak wzrok wędrował a tam wszystko jak na dłoni: dziura w brzuchu....lepiej nie patrzeć. Odczucia są dziwne, czuć ze ktoś      grzebie Ci w brzuchu i czegoś szuka, gdy nieprzyjemne odczucie narasta nagle czujesz ulgę i słyszysz....pierwsza cipka dzisiaj!I nagle pojawia się umazane, malutkie, wrzeszczące maleństwo, takie bezbronne i nieszczęśliwe. Widziałam je przez ułamek sekundy ale to było coś!!

Zosia urodziła się o 13:05 i dostała 10 punktów, troszkę na wyrost ale jednak, miała 54 centymetry i ważyła jedynie 2880 gramów. Witaj kochana!
Potem to już zadanie dla Taty, może oglądać, towarzyszyć, a ty leżysz i zaczyna się najmniej przyjemna część operacji. W między czasie dziecko jest oceniane w punktach i trafia do łóżeczko. Zosia nie miała tyle szczęścia, zsiniała i przestała płakać bardzo szybko. Zabrali ją do inkubatora. Nie mogłam myśleć o niczym innym jak o tym czy z nią wszystko dobrze. Uspakajają i zaczynają wpychać z powrotem wnętrzności. To mało przyjemne, mnie mocno bolał żołądek od środka od tych brzusznych porządków, jakie to miało jednak znaczenia w takim momencie?
Szycie trwa jakieś 20 minut ale dłuży się niemiłosiernie, chce się już zobaczyć dziecko, dowiedzieć co i jak a tu ciągle szyją i szyją. Gdy wreszcie jestem zacerowana następuje ostatni etap: przełożenie na łóżko pooperacyjne. Przeżycie chyba najgorsze. Człowiek jest bez czucia, a oni przewalają Cię z boku na bok. Byłam pewna że spadam z łóżka operacyjnego i nadal uważam, że to chyba najdziwniejsze doznanie.
Potem już pół przytomną wiozą na salę gdzie już czeka inne mamy i nowe życie.


A na tej sali....cdn.

środa, 22 czerwca 2011

daty "0" cd.

Cesarskie cięcie- nazwa kojarzy się zapewne wszystkim historycznie i słusznie bo ponoć tradycja tego cięcia sięga starożytnego Rzymu. Wcale mnie jednak tak wiedza nie uspokoiła. Najlepiej jest krok po kroku zapoznać się z procedurą i to najlepszy pierwszy krok do większego spokoju gdy przyjdzie co do czego. Ja z samego zabiegu mam wspomnienia raczej pozytywne, przed zabiegiem byłam hospitalizowana więc nie było teoretycznie mowy o zaskoczeniu, a jednak...ale od początku.
W szpitalu jak to w szpitalu, dowiedzieć się czegokolwiek nie sposób szczególnie w temacie swojego własnego zdrowia. Mogę się też podzielić refleksją na temat pielęgniarek, są najbardziej lojalnymi i skrytymi osobami i jeśli chcesz choćby dowiedzieć się czemu Cię bada, co bada, jak bada, kiedy zbada nie myśl że Ci powie, to jest zawsze tajemnica poliszynela.
Czekałam na rzeczoną cesarkę za mową potoczną ruski rok. Nie udało mi się przez kilka dni uzyskać odpowiedzi na fundamentalne pytanie: kiedy??
Wymijająco i wyczerpująco: trudno powiedzieć, to się zobaczy, niech Pani będzie gotowa, nie dziś (no to już była odpowiedź jakaś)
Któregoś pięknego wieczora wczesnego a był to 21 czerwca usłyszałam: proszę już nic nie jeść, nie pić bo może, niewykluczone, jest szansa że....jutro zrobimy Pani cesarskie cięcie. W tym zdaniu  tyle było niepewności że szkoda mi było zmarnować wieczór na nie jedzeniu ale cóż było robić. Od 20 miałam zakaz jedzenia, od północy zakaz picia. To mnie przerażało niewiarygodnie, na codzień wypijam hektolitry wody, szczególnie w ciąży, nie picie w nocy wydawało mi się nierealne ale cóż było robić.
Nad ranem poruszenie wokół mojej osoby bo możliwe, prawdopodobnie, jest szansa.
Wskazania: golenie, lewatywa, pobranie krwi, w kolejności oczywiście nie takiej. Lewatywa na końcu i potem kroplówki. Lewatywa to nic strasznego, nie wiem czemu kobiety nie chcą się jej poddać przed porodem, to oczyszczające, komfortowe, przy cesarskim cięciu wszystkim gorąco polecam bo przynajmniej nie trzeba się o te kwestie martwić dzień po porodzie i można spokojnie leżakować.
Po lewatywie mocuje się (bo każda inna nazwa byłaby delikatnie mówiąc nieprecyzyjna) wenflon i zaczynają się kroplówki. Dzięki nim o dziwo nie chce się pić, wspaniale jest dowiedzieć się że suchość w ustach można zniwelować przez rękę:)
3,5 kroplówki później z podziemi windą wyruszyliśmy na piętro drugie-piętro sali porodowej. Nie było wózka inwalidzkiego jak w amerykańskich filmach, był natomiast P. i Pani małomówna pielęgniarka no i były z nami torby, walizki, tobołki pierworódki.
Drzwi windy się otworzyły w innym świecie, jakim? a no w świecie gdzie nadzieja na cud się urealnia i przestaje być nadzieją a staje się rzeczywistością ale najpierw jest kilka sporych kroków...cdn.

wtorek, 21 czerwca 2011

Data "0"

Ach ta kobieca osobowość, ta dwoistość, to cudowne....no może nie zawsze:)
Zawsze mi się wydawało że bycie silną kobietą jest stałe, urodziłam się taka więc taką pozostanę. No i żyłam w ty przeświadczeniu do pewnego dnia, który stał się moim dniem zero. To był dzień na który wyznaczono mi cesarskie cięcie. Nigdy nie myślałam, że może się tak zdarzyć, że będę miękka i spanikowana gdy w moim kalendarzu wpiszemy: 22 czerwca, cesarskie cięcie, 23 czerwca- zaczynam nowe życie.
Tak to jakoś odbierałam, jednocześnie nie ukrywam że bojąc się strasznie nieznanego, sama operacja mnie nie przerażała, mam jakąś taką łatwość w ufaniu ludziom z dyplomem, Pan jest lekarzem? niech Pan kroi, ja się nie boję. Nie bałam się bólu, komplikacji, nie miałam lęków że umrę czy że znieczulenie mnie unieruchomi, panika dotyczyła tego co będzie potem. Gratka dla psychologów to badanie naszej psychiki gdy otwiera się w naszym życiu nowy rozdział. Nie umiałam była zdystansowana, zrelaksowana, wiedziałam że to co się stanie, ta chwila gdy wyciągną ze mnie dziecko będzie przełomowa.
Więc jak się nie bać? Co zrobić by bać się mniej?
Z mojego doświadczenia niewielkiego i jednorazowego wynika że nic:) Trzeba iść na żywioł, nie myśleć o tym, przyjąć że wszystko będzie dobrze. Miałam przy sobie ojca Zosi, który chociaż nie mógł być przy mnie tak jak się jest przy porodzie naturalnym, w całym tym procesie to jednak był i to dawało mi poczucie bezpieczeństwa bo akurat życiowo codziennie je dostaję. Dobrze jest porozmawiać z mamami które pozytywnie odbierają cesarkę, jej skutki, ból, cały przebieg, mnie to uspokoiło, no i dla mnie najważniejsze jest to o czym nie pomyślałam wcześniej i czego żałuję. Nie dowiedziałam się krok po kroku jak to będzie wyglądało...a jak wyglądało? a no tak:
cdn.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Tajemnice szpitalnych piwnic

Przyszło nam spędzać miło czas w piwnicy pomyślałam już w pierwszej chwili gdy trafiłam na oddział patologii ciąży. Pokój 3-osobowy z łazienką to było miłe zaskoczenie, korytarze obskurne, okno wychodzące na metalowe drzwi, remont i wszechobecny upał, takie wspomnienia nasuwają mi się w pierwszej chwili gdy myślę o oddziale: patologia, Madalińskiego.
Całkiem niebawem okazało się, że w szpitalu panują pewne reguły:
- pacjentki mają leżeć i wypoczywać co nie znaczy wcale wysypiać się. W celu zaburzania snu pacjentkom zaleca się budzenie ich co 2 godziny celem mierzenia temperatur, robienia badań, pytania o samopoczucie. Z braku powodów wystarczy trzaskać drzwiami i wchodząc o 2 w nocy do pokoju głośno i wyraźnie wykazywać się kulturą osobistą mówiąc: DZIEŃ DOBRY!!!
- jedzenie musi być na tyle niezjadliwe, żeby zwróciło się z nawiązką utrzymywanie darmozjadów wszystkim okolicznych barom, sklepom i oczywiście szpitalnej kantynie, swoją drogą tęsknię za szarlotką z bitą śmietaną i polewą czekoladową:)
- jeśli chcesz znać stan swojego zdrowia lub uzyskać jakiekolwiek informacje na jakikolwiek temat, napisz pismo, wyślij ekonomicznym listem, będzie szybciej
- nie zostawiaj zbyt luksusowych delikatesów w publicznej lodówce bo Cię okradną, to masz jak w banku, pamiętaj że delikatesy luksusowe to dla Ciebie może być coś zgoła innego niż dla obcych, najlepiej wszystko otwórz i zainstaluj alarm albo trzymaj psychopatczynie przy łóżku
- jeśli pielęgniarka ma zły humor to choćbyś nie wiem co robiła masz przekichane
- na koniec i to chyba najważniejsze, jeśli każą Ci łykać jakieś proszki, upewniaj się 10 tysięcy razy co to i po co- unikniesz palpitacji po przyjęciu nieswoich tabletek....ale żyję i mam się świetnie!

niedziela, 19 czerwca 2011

Panie doktorze Pan się myli


Od początku ciąży, no może nie od samego ale od tego bezpiecznego pułapu, w którym już odlicza się dni do końca, a nie liczy ile minęło miałam już konkretny plan. Poród zaplanowałam sobie naturalny, wyznaczyłam Zosi widełki dat, kiedy łaskawie miałam czas żeby ją na świat zaprosić no i szpital wybrałam, chodziłam do szkoły rodzenia w odpowiednim miejscu no w zasadzie cud miód plan.
W moim życiu zawsze planowałam, wakacje rok wcześniej, zakupy tydzień wcześniej, no a dziecko jak widać....kilka dobrych lat, no to jak mogłabym niezaplanować porodu? oczywiste....
Miałam również kilka planów osobistych: ślub siostry, salon odnowy przed porodem, fryzjer, masaż, spotkania, no i pranie, prasowanie, pakowanie, kupowanie.....ostatnie USG zaplanowano na 15 czerwca. Czułam się wspaniale, biegiem po schodach, choć upał doskwierał. Nie odczuwałam trudów ostatniego miesiąca. Pan doktor, poważnym tonem już chwilę po rozpoczęciu badania powiedział: jest pewien problem. No i zaświeciła mi się mała, malutka czerwona lampka, jaki problem pomyślałam, Zośka zdrowa, a poród za niecały miesiąc, ja w świetnej formie, jaki może być problem?
Po krótkiej, treściwej, zbyt wnikliwej jak na mnie analizie obrazu USG usłyszałam druzgocące: ułożenie miednicowe, nikły poziom wód płodowych, hipotrofia, cesarka, skierowanie do szpitala, leżeć do porodu. Tego się nie spodziewałam. Miałam tyle planów, spotkań, walizka nie spakowana, wszystko rozgrzebane i w proszku, no i przemknęło mi przez ułamek sekundy, co z dzieckiem, czułam jednak że wszystko w porządku więc wróciłam do smędzenia o tych planach jakże ważnych...wyrodna matka...
Wpadłam w popłoch, wróciłam do domu, wzięłam kilka rzeczy tak ww.ale pewna byłam, że w szpitalu mnie wyśmieją i wyślą do domu- myliłam się. Z kiepskim opisem trafiłam na patologię ciąży szpitala, w którym zarzekałam się, że rodzić nie będę, bo fabryka, bo zbyt wielki, no i ta patologia, ten upał i ta nieszczęsna cesarka-ech pomyślałam i jak się później okazało była to pierwsza z codziennych zmian planów zarządzonych przez moją Zochę. Jeszcze w brzuchu zaczęła wdrażać swój szatański plan.
Marzyłam żeby urodzić w Piasecznie. Szpital nowy, czysty, atmosfera domowa, tylko jak pojawił się problem to bezpieczniej było zadekować się na Madalińskiego-wielki moloch, fabryka dzieci, taśmowy przerób ale może i dlatego większa szansa na bezpieczne urodzenie dziecka. Samochód zostawiłam kilometr dalej, przeszłam się spacerem do szpitala, jak idiotka myślałam, że problem zniknie.
W izbie przyjęć szał, każda poważnie chora, ledwo żywa i ja zniechęcona, marząca o pomyłce. 2 godziny później już w piżamie siedziałam na szpitalnym łóżku, w szpitalnej suterenie zastanawiając się jak to możliwe, że mnie tak znakomicie znoszącej ciążę przytrafiło się coś tak nieoczekiwanego??

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Okazja pościelowa

Zocha potrzebuje pościeli! To fakt no i musiałam się tym zająć, po tym jak dostaliśmy od znajomych śliczny zestaw wypełniający do łóżeczka Disneya włącznie z karuzelą pozostało mi dokupić materacyk i pościel.
Zaczęłam oczywiście od pościeli. Wycieczka do Ikei była koniecznością w związku z tym, że kilka tygodni temu do domu dostarczono mi sympatyczny kupon zniżkowy na dowolone zakupy o wartości 20 złotych. Znalazłam śliczną pościel w Ikei za 29 złotych a po zrealizowaniu kuponu Zośka będzie miała kolorowe sny za 9,90 PLN:)
No czyż to nie szczyt dobrze przemyślanego skąpstwa:)

niedziela, 12 czerwca 2011

Kolejne wyprawkowe dylematy zakończone!

Jak pewnie każdy przyszły rodzic, my również borykaliśmy się z wyborem kilku podstawowych wyprawkowych gadżetów dla Zosiny.
Oto co oprócz wózka udało nam się kupić:

Łóżeczko- firmy Drewex, model mały miś.
Jest niedrogie, wydaje się być dobrze wykonane, akurat w nasz gust trafiło, cena również przystępna.
Kupiliśmy model z szufladą, polecili nam je znajomi, u których od ponad roku sprawdza się bez zastrzeżeń.

Niania z monitorem:
To był mój pomysł, idealny patent dla stresujących się rodziców. Monitor umieszcza się pod materacykiem dziecka i informuje on o ewentualnym bezdechu maleństwa trwającym co najmniej 20 sekund. Dodatkowo w zestawie jest niania, sensu zakupu niani raczej nie muszę nikomu przybliżać:) Przyda się pewnie nie raz i pewnie przez sporo lat będzie wsparciem dla stresującej się mamy.
Ponadto zestaw ma małą lampkę i termometr wewnętrzny, wydaje mi się że ma sporo dodatkowych funkcji których jeszcze nie poznaliśmy ale przyjdzie na to czas, znajomi testowali nianię i działa bez zażutu z odległości 300 metrów, spoza domu więc całkiem ładny wynik, można pielić ogród gdy dziecko smacznie śpi lub bawi się w swoim pokoju.
Wydatek spory ale jakość wykonania wydaje się wysoka. Mamy model 401 frmy Angel Care. W zestawie dostaliśmy kosz na zużyte pieluchy z wkładem gratis.



Babeczki z mrożonymi malinami i jagodami

Jako, że dawno nic nie piekłam pomijając tort "Kopiec Kreta" dla P. na urodziny uznałam, że czas na babeczki.
Upiekłam je w podziękowaniu dla pewnych pożyczalskich, którzy przyszykowali dla nas całkiem pokaźną łóżeczkową wyprawkę, która im została po synku.
Może to niewystarczające podziękowanie ale chociaż domowej roboty a to się liczy...chyba;-)))


Babeczki są wyjątkowo łatwe w przygotowaniu, a gdy nie będziemy kombinować przy proporcjach to wyjdą wilgotne, pyszne i wbrew pozorom mało słodkie więc dla wielbicieli cukru zalecam zwiększyć dawkę białek śmierci o połowę.

składniki:
- 260 gramów mąki
- 100 gramów cukru
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
- 1/4 łyżeczki soli
- 1 łyżeczka cukru waniliowego lub (zalecane) ekstraktu z wanilii
- 1 jajko
- 240 ml jogurtu naturalnego
- 60 ml oleju (ja dodałam rzepakowego, może być zwykły, kukurydziany, jaki macie)
- 100 gramów owoców (ja użyłam mrożonych malin i jagód ale mogą być nawet zblanszowane jabłka, truskawki czy czekolada)


Suche składniki połączyć, odsypać jedną łyżeczkę i obtoczyć owoce.
W osobnej miseczce rozbełtać jajko, dodać jogurt i olej. Wlewać powoli mokre składniki do suchych pamiętając żeby przesadnie nie mieszać, wystarczy połączyć składniki. Nadmierne mieszanie spowoduje że ciasto nie będzie puszyste.
Na koniec do ciasto dosypujemy owoce i lekko mieszamy.
Wlewamy do formy na muffinki pamiętając, że babeczki sporo rosną. Wystarczy wlać do 2/3 wysokości.
Pieczemy jakieś 17-20 minut w temperaturze 190 stopni. Ja oczywiście piekę 8 minut od dołu a potem przełączam się na funkcję góra-dół ale wszystko zależy od piekarnika.
Efekty są smakowite:)
Pamiętajmy, żeby przed podaniem posypać cukrem pudrem albo dla łasuchów polać syropem klonowym lub miodem. Idealnie sprawdzają się podawane z waniliowymi lodami!





Wyprawka cd.

Dzisiaj pokrótce zaprezentuję co udało nam się pożyczyć od znajomych już dzieciatych dla Zosiny-czy się to wszystko przyda? nie wiem, już niebawem będę mogła sporo o tym napisać!
Poniżej pierwsza część zdobyczy...wszystkim pożyczalskim serdecznie dziękuję!!

Laktator:
Sprzęt raczej konieczny, udało się wypożyczyć całkiem porządny, firmy Medela, dokupiłam z nadzieją 2 buteleczki. Mam nadzieję, że się przyda przez co najmniej pół roku!
Laktator jest ręczny, cichutki wbrew pozorom, nie ukrywam, że taka byłam ciekawa jak działa, że spróbowałam. Jest świetny, nic nie boli (a sutki mam strasznie delikatne i bolesne przez całą ciążę), łatwy w użyciu.


Sterylizator:
Wydaje mi się, że to sprzęt niezwykle praktyczny, zwłaszcza jeśli nie trzeba go kupować za własne a można wypożyczyć. Jest cichy, szybki i eliminuje konieczność wygotowywania butelek, smoczków, wszystkich innych plastikowych gadżetów.
Mam sterylizator Avent, jest dość pojemny, mieści się w nim 6 dużych butelek i masa smoczków i innych takich.


Waga noworodkowa:
To akurat nie był mój pomysł. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym potrzebować czegoś takiego. Jako, że waga jest pożyczona to nie ma znaczenia. Podobno gdy dziecko słabo przybiera na wadze jej rola jest nieoceniona, odchodzi stres, można łatwo i szybko sprawdzić wagę dziecka.
Waga jest firmy Ariete i jej model to Kubuś Puchatek.
Zobaczymy, mam nadzieję, że użyję jej tylko z ciekawości:)

Potargowe refleksje

Tak jak zapowiadałam tak też zrobiłam, z rana w sobotę wybrałam się na targi. Nie ukrywam, że nęcona gratisami ale i ciekawością- w końcu okazja do pójścia może się prędko nie powtórzyć.
Ludzi pomimo wczesnej godziny było sporo.
Dwa wielkie, dość upalne namioty w których prezentowały się wszelakie firmy bliżej lub dalej spokrewnione z tematyką dziecięcą, kilka namiotów sponsorskich, ponadto namioty z wykładami i salami zabaw, poradami specjalistów. Myślę, że wyprawa była udana, wydaje mi się też, że warto pojawić się tam chcąc zasięgnąć porady w zakresie kompletowania wyprawki, wiązania chusty (chociaż tutaj oferta przeraźliwie uboga i byłam rozczarowana), można w promocyjnych cenach zakupić wózki, łóżeczka i wszystkie smoczkowo-butelkowe akcesoria.
Generalnie 12 złotych uważam za wydane roztropnie, nie żałuję ale też nie było szału.
Znacznie atrakcyjniejsza była targowa oferta dla rodziców gotowych, kilkuletnich dzieci, poczynając od cudownego namioty lego ze stolikami i kilogramami klocków przez kącik teatralny, a skończywszy na zjeżdżalniach i dmuchanych zamkach.
Udało mi się również zdobyć kilka gratisowych drobiazgów, w tym wypadku również nie jestem powalona hojnością ale darowanemu koniowi...

czwartek, 9 czerwca 2011

Targi mother and baby 11-12 czerwca 2011

Moja sprytna przyjaciółka podpowiedziała mi, że w najbliższy weekend na warszawskich wyścigach odbędą się targi rodzicowo-dzieciowe:)
Oczywiście nie mogę się nie wybrać i myślę że warto.
Będzie można wziąć udział w wykładach związanych z opieka nad dziećmi malutkimi i tymi większymi, nauczyć się wiązać chustę, będzie można zadać eko-pytania Reni Jusis i fizjo-pytania Pawłowi Zawitkowskiemu. Wystawców jest podobno ponad stu, a w zeszłym roku można było podobno otrzymać trochę próbek produktów.
Wstęp: 12 złotych.
Polecam i do zobaczenia!
Dla zainteresowanych wstawiam link:

piątek, 3 czerwca 2011

Pomidorowe uzależnienie

Uwielbiam pomidory, cały rok potrafię je jeść nawet jeśli te zimowe smakują papierem z przetwórni. Gdy zbliża się lato zacieram ręce i pałaszuję jak szalona i te większe i te zupełnie małe, koktajlowe i malinowe, z gałązką i bez. Zimą zazwyczaj staram się przetwarzać te mniej zjadliwe. Mój ulubiony pomysł na obiad z wykorzystaniem pomidorów to makaron z sosem z pomidorów i mascarpone na wiele sposobów.
Dzisiejszy obiad powstał, z tych pysznych, pachnących słońcem pomidorów, przypominających mi szklarnię mojej babci na działce gdzie zapach pomidorów mieszał się z zapachem gorącej i parującej czarnej ziemi.

Składniki:
makaron dowolny, mogą być wstążki, tagliatelle, papardelle, ja dzisiaj miałam kokardki
mascarpone
pomidory bez skórki
dymka albo zwykła cebulka
nieco masła i oleju
ząbek czosnku
sól i pieprz
dla mięsożerców proponuję przesmażyć pierś z kurczaka w małych kosteczkach i dodać-smakuje pysznie

Na maśle i oleju podsmażamy dymkę i czosnek w plasterkach, dodajemy pokroje w kostkę pomidory i podsmażamy kilka minut. Celowo nie podaję ilości bo to najlepiej wychodzi "na oko". Zawsze można dodać więcej pomidorów. Dodajemy mascarpone i zagotowujemy. Ew. gdy mamy mięso również dodajemy (oczywiście już podsmażone) i mieszamy. Na koniec solimy i doprawiamy pieprzem- dość hojnie. Smak przypomina nieco jajecznicę z pomidorami i cebulką no, a makaron pasuje zawodowo no i czas gotowania: 10 minut, a to latem jest najważniejsze.

Fatałaszki Zosinowe-autoportret

Przechodziłam sobie i co widzę: ciuchland. No przecież nie byłabym sobą gdybym nie zajrzała. Rodzina troszkę się ze mnie podśmiewa, bo ja ciągle przypadkiem całkowitym trafiam na te cuda w ciuchlandach za bezcen, a to przecież szczera prawda.
Dzisiejszy rarytas to twórcza fantazja moja uwieczniona przez H&M na temat tego jak Zocha będzie wygladała mając jakieś 4-6 miesięcy biorąc pod uwagę fakt ząbkowania.
To będzie śliczne dziecko:)

czwartek, 2 czerwca 2011

Przygarnij i przytul

W moim ulubionym ciuchlandzie można kupić niemal wszystko. Ja oczywiście aktualnie koncentruję się głównie na dzieciowych fatałaszkach. Tym razem moją uwagę przykuł pewien kosz. Mieszkały w nim wszelkiej maści zabawki porzucone i niechciane. Na dnie kosza znalazłam patrzącą na mnie małą, różową Matyldę, misia z grochem w ciałku, spoglądała w górę z nadzieją. Obok leżał Felix-brązowy miś po przejściach, wygnieciony, smutny, z klapniętym uszkiem ale cały choć nieco zafrasowany, idealny pomyślałam. Gdy już wzięłam je do ręki nie miałam sumienia ich zostawić, teraz czekają na wielkie pranie i Zosię- swoją nową kochającą Panią.
To będą jej pierwsze zabawki.
Może to niektórych szokuje, że kupiłam używane zabawki, przecież można kupić nowe...no można, oczywiście, tylko że tamte mają historię, wiele przeżyły, zostały porzucone i zapomniane, dokonałam po prostu zwyczajnej adopcji, a przecież nikt się nie dziwi, gdy adoptujemy psa ze schroniska!
Przedstawiam wam zatem:

Matylda:
i Felix gnieciuch:





środa, 1 czerwca 2011

Dzień Dziecka

Jako, że każde z nas bez wględu na wiek zawsze pozostaje dzieckiem to ja wszystkim życzę, żeby na siłę nie dorastali i pielęgnowali w sobie swoje wewnętrzne dziecko.
No i oczywiście osobna linijka z życzeniami Zosinowymi!!
Zosiu, w dniu tak świątecznym jak dzisiejszy życzę Ci cudownego, spokojnego i nienerwowego przyjścia na świat i tego żebyś go pokochała od pierwszego wejrzenia, bo nawet jeśli jeszcze w to nie wierzysz to życie na świecie potrafi być bardzo piękne i wyjątkowe!

Placek na upały

Jak zwykle piekę w upalne dni, to już chyba tradycja, że głównie ostatnio piekę placek z rabarbarem z zamieszczanego już wcześniej przepisu.
Dzisiaj dodałam nieco granatu bo nie ma piękniejszego połączenia jak czerwonawy róż z granatem.
Dzisiaj w roli głównej rabarbar i jagody (jeszcze mrożone ale czekam z niecierpliwością).
Smacznego!



wczesnoletnie szaleństwa kulinarne

Jak każda szanująca się wielbicielka szparagów nie dałam się zbyć byle upałem i postanowiłam wykożystać i tak krótki sezon szparagowy.
Jestem wielbicielką szparagów zielonych. Ich smak jest znacznie mocniejszy niż białych, to jednak według jest akurat zaleta.
Szparagi mają tą przewagę nad innymi warzywami że nawet po ugotowaniu wyglądają pięknie i malowniczo.
Najlepszy przepis na zupę który znam jest wariacją nt. przepisu Pascala na "Veloute z zielonych szparagów".
Moja wersja jest nieco uproszczona i zmniejszona ale smakuje wyśmienicie.



Składniki:
pęczek żwieżych, zielonych szparagów
2 szkalnki mleka
gałka muszkatołowa, ostra papryka, sól i pieprz
łyżka mąki ziemniaczanej
2 łyżki mascarpone do przybrania

Starym sposobem, stukając ostrym nożem w końce szparagów. Gdy nóż łatwo wchodzi w nóżkę szparaga to w tym miejscu odcinamy i końcówkę wyrzucamy bo jest zdrewniała.
Pozostałą część dzielimy na dwie części. Tą z kwiatem i kawałkiem łodygi gotujemy kilka minut w osolonej wodzie. Pozostałe obieramy, kroimy w małe plasterki i wrzucamy do wlanego do rondelka mleka. Gotujemy do miekkości. Miksujemy i przyprawiamy do smaku pamiętając, że szparagi przesolone nie są smaczne ale za to pikantne jak najbardziej.
Na koniec  rozrabiamy mąkę ziemniaczaną z odrobiną wody i ciągle mieszając dodajemy do zupy. Gotujemy chwilkę do zgęstnienia i zdejmujemy z ognia. Ta łatwa i pożywna zupa da nam energię na wiele godzin no i wygląda znakomicie.
Podajemy z chmurką z serka mascarpone albo jak kto woli ze śmietaną.
Smacznego!



wtorek, 31 maja 2011

Zosinowa wyprawka cd.

Obie z Olą - przyszłą ciocią Zochy szalejemy zakupowo. Mamy jednak podzielone terytoria. Ola szaleje w dziale używanym na allegro, ja w moich sprawdzonych ciuchlandach.
Oto co udało nam się ostatnio upolować:

Kiecka GAP, body wyszywane Gymboree

Bluzeczka Cherokee, kiecka H&M

Portki-leginsy George, bluzeczka Early Days, sweterek Baby Boutique

środa, 25 maja 2011

Placek z truskawkami

Wczoraj niespodziewane z samego rana dostarczono mi z troski i miłości całą łubiankę polskich truskawek. W ramach podziękowania za tak miły gest postanowiłam zrobić ciasto, którego przepis już wisi na blogu ale tym razem zamiast rabarbaru w wersji truskawkowej.
Truskawek wrzuciłam sporo, dzięki czemu ciasto wyszło bardzo mokre i puszyste.
Oczywiście wystarczyło również na dzisiejszy podwieczorek dla strudzonej kucharki chociaż z wielkiej blaszki zostało naprawdę niewiele...
Na kolację przeczuwam, że trzeba będzie zrobić truskawkowo-jagodowy koktajl mleczny:):):) w końcu nie można dopuścić, żeby owoce się zmarnowały-czyż nie?!


Zosinowy szał zakupowy cd.

Oczywiście, wiem, wiem, dziecko nie potrzebuje tyle różnych dziwnych ubrań, które ja-przyszła pierworódka znoszę do domu. Nic jednak nie poradzę że jestem uzależniona. Nie koniecznie od kupowania ubrań w sklepie, o co to to nie, jestem uzależniona od ciuchlandów/secondhandów/używańców jak zwał, tak zwał. Pewnie nie od samych sklepów co od wyszukiwania okazji, super ciuszków dla mnie i dla reszty rodziny włącznie z Zosiną za bezcen. Coś co niegdyś byłoby nie do pomyślenia stało się moją życiową filozofią, jedyny minus tych zakupów to braki w wieszakach i brak miejsca na półkach no ale nie ma tego złego:)
Dzisiaj udało mi się zdobyć 3 śliczne bluzeczki dla Zosiny na nieco później, pierwsza z Zary (6-9 miesiąc), druga z Le Bebes (6 miesiąc) i ostatnia z Mothercare (3-6 miesiąc) świąteczna. Za każdą zapłaciłam symboliczną złotówkę w ciuchlandzie w okolicy, są wyprane, a zapach w sklepie nie odstraszał na kilometr.
Oceńcie sami czy się nie opłacało:)

Botwinka my love

Każdy z nas ma swoją ulubioną potrawę, coś obok czego nie przejdzie obojętnie. W mojej słowniku obok uwielbiam od razu pojawia się BOTWINKA. To jest zupa niby mdła, niby jakaś taka trawiasta, bez mięsa, na wodzie...Jest w niej jednak coś wspaniałego, gdy dodamy śmietanę i koperek to jestem w stanie zjeść nieograniczone ilości.
Każdy ma też swój sposób na jej przygotowanie, moja teściowa zaprawia ją mąką i zabiela śmietaną w takiej ilości, że trudno stwierdzić czy to na pewno botwinka a nie zupa śmietanowa z dodatkiem buraka. Moja mama gotuje podobną do mojej tylko znacznie roztropniej traktuje kwestię śmietany. Ja po prostu kroję, gotuję, dodaję octu dla zachowania koloru, chętnie również marynowanych buraczków dla zaostrzenia smaku, na koniec śmietana i ogromne ilości kopru i rarytas gotowy. Najlepiej smakuje następnego dnia z pysznym, ciepłym chlebkiem albo chrupiącą bułeczką!
Tak sobie dzisiaj dogodziłam, a co:)


poniedziałek, 23 maja 2011

Miś Wojtek i magia piłki

Postanowiłam przedstawić pierwszego z mojej misiowej serii, a okazja nielada.
Zrobiłam Wojtka dla siostry na imieniny. Miś Wojtek ma przypominać jej o bliskiej osobie która uwielbia piłkę nożną i jest fanem pewnej znanej hiszpańskiej drużyny (cierpliwości do zrobienia idealnego stroju niestety mi zabrakło więc pozostaje zgadywać o którą chodzi)
Miś Wojtek cały zrobiony jest z filcu i jest broszką - sfilcowaną na sucho igłami clover!
Po kolei postaram się przedstawiać pozostałych z całkiem pokaźnej rodziny misiowatych.


Wojtek w fazie wstępnej produkcji


W pełnej krasie


czwartek, 19 maja 2011

Imieninowe rabarbarowe

Każdy powód jest dobry żeby zrobić ciasto Nie znam żadnego powodu żeby rezygnować z pieczenia nawet w taki upał jak dzisiaj, a szczególnie jeśli można uzasadnić pieczenie np. imieninami siostry, odwiedzinami u dziadka czy taty. Gdy okazuje się że wszystkie te okazje wypadają tego samego dnia rozpiera mnie radość pieczenia.
Dzisiaj proponuję prościutkie ciasto z rabarbarem

składniki:
kostka margaryny
szklanka cukru
3 łyżki wody
2 szklanki mąki
2 jajka
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
ok. 0,5 kg rabarbaru

przygotowanie:
Na małym ogniu rozpuszczamy margarynę razem z cukrem i dodajemy wodę.
W misce mieszamy mąkę z proszkiem do pieczenia i wlewamy ostudzoną margarynę z cukrem. Miksujemy całość i dodajemy jajka. Łączymy wszystko jeszcze raz pamiętając że biszkopt lubi powietrze więc mikser jest jego przyjacielem.
Rabarbar obieramy, kroimy w małą kostkę i obsypujemy cukrem pudrem.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Ciasto wylewamy do formy wyłożonej papierem do pieczenia i na wierzchu układamy kostki rabarbaru.


 Pieczemy 15 minut z dolnym grzaniem i 30 minut z grzaniem góra-dół.
A efekt wygląda tak:


Na koniec obsypujemy obficie cukrem pudrem:

Smacznego!

środa, 18 maja 2011

lilou

Szukałam jakiś czas temu prezentu. Miało to być coś symbolicznego, wyjątkowego. Koleżanka z pracy, obyta w świecie nowinek i trendów rzuciła hasło: "lilou". Oczywiście nie miałam pojęcia co to. Na stronie odkryłam, że to piękne wisiorki, grawerowane dowolnie pismem rodem z podstawówki. Efekt jest super. Nie miałam czasu na internetowe zamówienia więc wybrałam się osobiście do sklepu na Mokotowskiej. To co tam się działo to był istny Sajgon. Ze 20 osób w kolejce, spory wybór i piękne opakowania. Cena tylko troszkę wysoka.
Gdy zaczęłam myśleć jak uczcić przyjście na świat Zochy pomyślałam: lilou. Okazało się jednak, że nie podoba mi się żaden dziewczęcy wzór. Nie zależało mi na grawerze, a raczej na samym wisiorku. Niewiele myśląc otworzyłam przepastną szafkę z koralikami, ozdóbkami, zawieszkami, przejrzałam moje magiczne zasoby, dokładnie przeszperałam internet żeby znaleźć jak się ów sznurek wiąże i postanowiłam zainspirowana, lekko spapugować, dodać coś od siebie i już, mam swoje własne pseudolilou.
Oto i one:

Zochowe lilou

Orzechy piorące

Od razu powiem, nie byłam fanką oszałamiających wynalazków mających zmienić diametralnie nasze życie zwłaszcza jeśli towarzyszył im dopisek: "EKO".
Wszystkie te dziwaczne wynalazki mające usprawnić nasze życie i nadać mu sens a piętrzące trudności. Filozofia eko sama w sobie oczywiście do mnie przemawia ale niesie za sobą spore przeciwności: koszty i to duże, wymaga czasu, dobrej organizacji i dostępu do produktów. Dlatego zazwyczaj mówiłam a priori NIE.
Gdy zaszłam w ciążę i postanowiłam, że czas rozwinąć się kanapowo zaczęłam czytać o różnych udogodnieniach ze świata EKO, BIO, Organic dla matek, ojców, dzieci. Im więcej czytałam tym bardziej zarażałam się myślą, że ta filozofia jest mi bliska, że warto zainwestować czas, zwłaszcza jeśli można dzięki wytrwałości nie przepłacać. Postanowiłam zgłębić temat. Na tapetę jako pierwsze wybrałam orzechy piorące. Według sprzedawców jest to stary jak świat sposób na pranie odzieży bez chemii, bez używania proszków i odplamiaczy, zmiękczaczy, płynów i całego tego toksycznego zamieszania. Postanowiłam spróbować. Na początek kupiłam 0,5 kilograma orzechów wraz z woreczkiem do prania. Koszt nie był zbyt duży (kilkanaście złotych),a biorąc pod uwagę, że według sprzedawcy taka ilość wystarcza na pół roku prania 2-3 razy w tygodniu w temperaturę ok. 40 stopni wydawał się raczej znikomy.
Mam następujące wrażenia po kilku praniach:

ZALETY:
- pranie nie pachnie co dla maluszka jest bardzo istotne, zapach jest zupełnie neutralny (w razie potrzeby można dolać kilka kropel olejku zapachowego do pojemnika na płyn do płukania)
- uprałam ręczniki i są miękkie, zrobiły się bardziej miękkie niż były gdy prałam je w płynie i płukałam w zmiękczaczu
- pranie w 40 stopniach wywabiło dość mocny zapach ubranek z secondhandów już za pierwszym razem (piorąc w proszku niejednokrotnie nie wystarczały 2 prania)
- brak chemii oznacza w przypadku prania rzeczy dla noworodka brak stresu, że coś uczuli...nie spotkałam się z uczuleniem na piorące orzechy zwłaszcza że nie mają kontaktu bezpośredniego z tkaninami bo są zamknięte w woreczku
- biel jest biała, nic nie zszarzało a obawiałam się tego (można dodać podobno sody oczyszczonej do prania białych rzeczy) 
- cena; jeśli policzyć ile wydajemy na proszki, zmiękczacze i inne takie cuda to orzechy są znacznie tańsze

WADY:
- w 40 stopniach skarpetki ubrudzone trawą nadal były ubrudzone trawą, nie wiem czy to nie jakaś super trwała, nieekologiczna trawa i proszek nie dałby jej rady:), myślę jednak, że w 60 stopniach dałoby radę (podobno wystarczy wsypać do prania proszku do pieczenia i świetnie odplamia, nie mam odwagi spróbować ale na pewno w końcu się odważę)
- podobno mocno przepocone ubrania np. sportowe się nie odświeżają wystarczająco...nie mam zdania bo nie udało mi się przepocić ubrań aż tak, żeby ubranie zostało nieświeże.

No i o wadach to tyle, zalet znalazłam znacznie więcej, oczywiście nic nie jest doskonałe ale to jest wspaniała alternatywa dla chemii i detergentów i warto to sobie przemyśleć.
Według tego co piszą sprzedawcy i użytkownicy orzechów można je zastosować do wszystkich prac porządkowych: do prania, mycia podłóg, kuchenek, do mycia włosów (idealne dla alergików, chociaż ten brak zapachu mnie zniechęca), wystarczy tylko przygotować łatwy wywar.
A oto i one we własnej osobie: